31 października 2014

Bookowo 9/2014 (21)

Bardzo chciałam się wszystkimi nabytkami podzielić wcześniej. Niestety, nie udało się. Ten dzień był dla mnie bardzo pracowity, a do tego, jakby nie chciał się skończyć. Zresztą u mnie tak zawsze w ostatnim dniu miesiąca jest. Taka praca. Dlatego dopiero teraz łączę się z Wami i prezentuje moje październikowe zdobycze. Tak, tak - troszkę się ich zebrało :)


Gry planszpwe, czyli Asteriksa i spółkę oraz Apaczy i Komanczów otrzymaliśmy do recenzji od wydawnictwa Egmont. Recenzje właśnie się piszą - już teraz mogę wam zdradziś, że obie są bardzo fajne i pouczające. OkołoEgmontowa jest również pozycja Moje przepisy i pomysły. Pozycję zakupiłam na Targach Książki w Krakowie i jest to swoisty, piękny i praktyczny notatnik do zapisywania przepisów, zaopatrzony w informację o podstawach pieczenia :)

Wydawnictwo Feeria postanowiło uszczęśliwić w tym miesiącu zarówno mnie, jak i Wiktorię. Na zdjęciu powyżej znajdziecie książkę zatytułowaną Chłopak Nikt, autorstwa Allena Zadoffa. Recenzja znajduje się już na blogu, książkę polecam z całego serca. Do Wiktorii przywędrowały natomiast dwie pozycje, a mianowicie: Notes „Bądź swoją siłą” Demi Lovato, oraz Cena odwagi - Ewy Seno.

Od Otwartego otrzymałam Julię. Trzy tajemnice (Tahereh Mafi) oraz przedpremierowo Black Ice (Becca Fitzpatrick). Czekam jeszcze na Zbuntowanych (C.J. Daugherty) oraz na Piątą falę. Bezkresne morze (Rick Yancey), liczę, że wkrótce przyjdą. Lektury wszystkich, i każdej z osobna, już nie mogę się doczekać.

Serafina (Rachel Hartman) oraz Miasto niebiańskiego ognia (Cassandra Clare) to egzemplarze recenzenckie od wydawnictwa MAG. Co prawda przeczytałam dopiero pierwsze dwie części serii Dary Anioła, ale liczę, że wkrótce uda mi się resztę nadrobić :)

Miasto z lodu (Małgorzata Warda) oraz Gdy przejdziesz przez próg (Paula Daly) przywędrowały do mnie od wortalu Granice. Wkrótce zabieram się za lekturę tych pozycji.

Białe róże dla Matyldy (Magdalena Zimniak) to jedna z nowości wydawnictwa Prozami. Do przeczytania wkrótce :)

Jeśli chodzi o książkę, z wielką reklamą "Zbrodnia", to jest to oczywiście powieść Na spokojnych wodach (Viveca Sten), na podstawie której nakręcono serial AXN Zbrodnia. Dodatkowo od Czarnej owcy otrzymaliśmy, a w zasadzie Artur otrzymał, Korespondentów.PL (Dorota Kowalska, Wojciech Rogacin). 

Powoli finiszuję, ale oczywiście pozostało kilka pozycji do omówienia :)

Od wydawnictwa Muza i jego już dość sporego dziecka Akurat otrzymałam Niechcianych (Yrsa Sigurdardóttir) oraz Swobodną (S.C. Stephens). W zasadzie, całkiem prawdopodobne, że książki znalazły się u mnie dzięki uprzejmości portalu Duże Ka. Ale trudno stwierdzić, bo sama również prosiłam o nie wydawcę :)

Złap mnie (Lisa Gardner) przywędrowało do mnie od Sonii Dragi, Mroczny zakątek (Gillian Flynn) to egzemplarz recenzencki od wydawnictwa Znal LiteraNova, audiobook Zaginiona dziewczyna (Gillian Flynn) otrzymałam od wydawnictwa Burda Książki. Masa o pieniądzach polskiej mafii (Artur Górski, Jarosław Sokołowski) otrzymał Artur od Czytajmy Polskich Autorów oraz wydawnictwa Prószyński. Na sam koniec, choć nie ostatnia, jest najnowsza powieść Agnieszki LIngas-Łoniewskiej, zatytułowana Szukaj mnie wśród lawendy. Zuzanna tom 1. Książka została wydawanych przez Novae Res. Ten akurat egzemplarz, to zakup targowy (jeden z nielicznych książkowych).

I jak, przypadł Wam do gustu mój stosik? Znaleźliście coś dla siebie? Jakieś rady odnośnie harmonogramu czytania? Czekam na komentarze od Was :)

ps. Zauważyliście małe zmiany na blogu? Podobają się?

27 października 2014

Facet do zadań specjalnych („Chłopak NIKT” Allen Zadoff)

„Chłopak NIKT” Allen Zadoff
tom: 1
wyd. Feeria
rok: 2014
str. 344
Ocena: 5/6


Czasem chyba każdy chciałby być kimś zupełnie innym. Wcielić się w jakąś postać, zapomnieć o sobie, o swojej przeszłości, o problemach i obowiązkach związanych z codziennością. Jednak to, że każdemu taka myśl może przejść przez głowę, nie oznacza, że ci wszyscy ludzie chcieliby wcielić takie marzenia w życie. W końcu ostatecznie, każdy z nas czuje się dobrze w swojej skórze. Albo przynajmniej niemal dobrze. Są jednak osoby, które z wcielaniem się w przeróżne role mają do czynienia na co dzień. Aktorzy. Politycy. No i, tak mi się przynajmniej wydaje, agenci tajnych służb. W tym ostatnim przypadku pewnym tego być nie można, bo relację z ich pracy znać można jedynie z filmów, dziennikarskich śledztw czy anonimowych książek. Czy agenci faktycznie codziennie udają kogoś innego, czy w ogóle wiedzą, kim naprawdę są? Czy są w stanie wrócić do rzeczywistości i żyć własnym życiem?

ON jest ICH specjalną bronią. Gdy potrzebna jest interwencja, dostaje sygnał i rusza do akcji. Zwykle jego czas operacyjny wynosi kilka miesięcy. Ma się wmieszać w tłum, poznać otoczenie, zrozumieć je i dostać się do kręgu przyjaciół celu pośredniego. Po nitce do kłębka, jak to się mówi. On zaprzyjaźnia się z nimi, oni doprowadzają go do celu - rodzica, cioci czy brata. Gdy zdobędzie już zaufanie, gdy stanie się przyjacielem rodziny, może wykonać zadanie - wyeliminować cel. Śmierć z jego ręki zawsze przychodzi szybko i bezboleśnie. Jedno ukłucie długopisem i w trzy sekundy obiekt przestaje oddychać. Lekarz zawsze stwierdza to samo - śmierć z przyczyn naturalnych. Tak to się właśnie w jego świecie załatwia. Zaraz po wykonaniu zadania odchodzi, zmienia tożsamość i czeka na przydzielenie kolejnego zadania. Nie myśli o właśnie wykonanej pracy. Nie zastanawia się, czy przydzielone zadanie było słuszne. Tak go wyszkolono - nie zadaje się zbędnych pytań. I nie wraca do przeszłości, szczególnie tej, gdy nie był jeszcze objęty Programem. Bo myślenie, analizowanie i wspominanie, nie prowadzą do niczego dobrego, wręcz przeciwnie. Mogą nieźle namieszać i sprawić, że cel nie zostanie wyeliminowany w odpowiednim czasie. Co wówczas? Czy taki scenariusz jest w ogóle brany pod uwagę przez Matkę i Ojca? Czy On, jako Syn, ma w ogóle możliwość sprzeciwienia się? Bo jeśli nie, jeśli jego życie kończy się na wykonywaniu kolejnych, zlecanych mu zadań, to czy On naprawdę istnieje? A może jest zaprogramowaną maszyną do zabijania, która nie powinna ani przejawiać objawów myślenia, ani odczuwania? Takie są na pewno założenia Programu, co się jednak stanie, gdy połączy się ze sobą kilka z pozoru nic nie znaczących czynników? Skrócenie czasu misji do, powiedzmy, 5 dni? Przydzielenie celu pośredniego, pięknej dziewczyny i celu właściwego, najważniejszej osoby w Nowym Jorku? Czy to możliwe, że On nagle zacznie coś czuć? Jak skończy się ta historia? Czy dowiemy się czegoś więcej o szesnastoletnim agencie do zadań specjalnych? Czy jego kariera rychło legnie w gruzach, czy też przeciwnie - zacznie się intensywnie rozwijać? By się tego dowiedzieć, koniecznie trzeba sięgnąć po pierwszy tom opowieści o chłopaku, który jest Nikim, autorstwa Allen'a Zadoff'a.

Teraz, po zakończeniu lektury, pewna jestem jednego - to była bardzo dobra książka. Ale jeszcze kilka dni temu nie powiedziałabym tego. Pierwsze rozdziały wlekły się niemiłosiernie. Męczyłam się strasznie czytając je. Zastanawiałam się nawet, czy czasem nie postradałam zmysłów - bo chyba musiałam, skoro czytam książkę, która miała być zupełnie inna. Dobrze, że nie założyłam sobie limitu stron, jaki przeznaczę na tę powieść. Bo mogłabym na przykład stwierdzić, że po pięćdziesięciu stronach sobie odpuszczę... wówczas nigdy nie dowiedziałabym się, jak dobrą pozycję trzymałam w ręku. Na szczęście coś ciągle kazało mi wracać do Chłopaka NIKT. I kiedy w końcu akcja ruszyła z kopyta i wszystko zaczęło pędzić jak na rollercoasterze, wiedziałam, że podjęłam słuszną decyzję. Bo autor z pełną premedytacją tak zaczął swoją książkę. Pokazał czytelnikowi, jak myślał i zachowywał się bohater do tej pory, jak ukształtował go Program. O takiej maszynie naprawdę trudno się czyta, ale gdy maszyna staje się człowiekiem... dopiero wtedy zaczyna się prawdziwa akcja.

W zasadzie chyba już wiele nie mam do dodania. Chłopak NIKT to naprawdę dobra książka, którą spokojnie przeczytać może każdy, bez względu na wiek, choć zdecydowanie raczej skierowana jest do nastoletniego odbiorcy. Poza początkiem, całość czyta się doskonale. Książka wciąga niczym najniebezpieczniejsze bagno i otacza czytelnika z każdej strony. Nie da się o niej zapomnieć. Jest warta każdej poświęconej jej minuty. Polecam ją z całego serca.

Sil


Baza recenzji Syndykatu ZwB

26 października 2014

SdiM poTargowo

W zasadzie to już tradycja, że w jedną z ostatnich sobót października pojawiam się z najbliższymi mi ludźmi w Krakowie. Nie inaczej stało się i w tym roku. Co prawda ten weekend odrobinę różnił się od tych z poprzednich lat. Zwykle tłumnie mój dom był nawiedzany przez pewne szalone wrocławianki (i nie tylko). W tym roku plany zmieniały się jak w kalejdoskopie i ostatecznie z przyjaciółkami spotkałam się w samym Krakowie, przed, w trakcie i po Targach Książki. Pozbawiona zostałam przyjemności gotowania dla tłumów, ale jakoś to przeżyłam. Gorzej było z moim małżonkiem, który wymyślił sobie, że zabierze do Krakowa naszego "pieska". Pisząc pieska mam oczywiście na myśli ogromnego psa z krótkimi nóżkami, czyli basseta hound. O Furiacie szerzej możecie przeczytać na sFuriatowanych, czyli blogu przez niego prowadzonym (tak, tak - mój pies potrafi napisać o sobie notkę:P). Dobra, odrobinę odbiegłam od tematu. Artur chciał zabrać psa i olać TK, na co oczywiście się nie zgodziłam. Pewnie przez całe życie mąż mi to będzie wypominał, ale ja na targi nie jeżdżę tylko dla książek i przyjaciół bliżej lub dalej z tymi książkami związanych. Wyszukuję tam przeróżne rzeczy i nabywam drogą kupna. Analizuję i dyskutuję zakupy właśnie z moim małżonkiem. Nie chciałam tego stracić, a do tego to prowadziło. Ostatecznie odwieźliśmy psa dzień wcześniej do rodziców, biorąc w zamian moją młodszą siostrę :) No dobra, chcieliśmy ją zabrać :)

W sobotę, czyli w trzeci dzień TK, bladym świtem, wyruszyliśmy do Krakowa. Tak raniutko spotkałam się z moją ekipą na śniadaniu, a następnie przeteleportowałyśmy się do Nowej Huty, gdzie w nowo wybudowanym budynku Expo Kraków odbywały się Targi Książki 2014.


W tym roku ubyło się w zasadzie bez kolejki i w zasadzie bez upraszania wydawców o wejściówki. Organizatorzy Targów w końcu zrozumieli, że "branżowi goście" to nie tylko przedstawiciele gazet, telewizji oraz autorzy, ale także bloggerzy książkowi. Gorzej, że według nich bloga może prowadzić maksymalnie jedna osoba. Ja akurat publikuję recenzje jeszcze dwóch osób, a znam blogi, na których autorów jest kilkunastu. Co wówczas? Niestety, wtedy trzeba radzić sobie samemu.

przed TK z Wiki i Kasią

Po rejestraci i doczekaniu się reszty ekipy, która na TK wybrała się ExpoPorażkoBusem (tak przynajmniej w myślach go nazwałam po wysłuchaniu relacji osób nim się przemieszczających), ruszyliśmy an podbój stoisk. Oczywiście jak zawsz eplan był jeden - trafić na najlepsze okazje, znaleźć się na interesujących nas spotkaniach, spotkać osobym na których nam zależy. Plan udało się zrealizować w niektórych aspektach lepiej, w innych gorzej. Ogólny bilans jednak zawsze wychodzi na plus. 

[5pr[eeeeeee0
bg
?] - dodatek od Fuksji (moja kotka)

[qq]

Dobra, bo troszkę się to rozciągnęło, a miało być, przynajmniej w założeniu, szybciutkie zrelacjonowanie dnia wczorajszego (w zasadzie niemal na żywo, bo pisać zaczęłam wczoraj, tylko zmożył mnie sen). A więc, na TK byliśmy blisko:

Jacka Cygana

Marii Czubaszek

Zygmunta Miłoszewskiego

Agnieszki Lingas-Łoniewskiej

Wojciecha Cejrowskiego

prof. Jerzego Bralczyka

prof. Jana Miodka

Oczywiście nie mogłam nie stanąć w ogonku do mojej ukochanej autorki, Agnieszki Lingas-
Łoniewskiej :)

Wygram? Nie wygrałam :(

za czym kolejka ta? 

Może nowe Bez przebaczenia?

A może... ONE WSZYSTKIE!!!

Dostanę podpis? Nie dostanę? 

Chwila dla fotoreporterów :) 

Potem szybko pobiegłam na spotkanie bloggerów. Oczywiście nie wiedziałam gdzie ono jest. Jak już to wiedziałem, to nie wiedziałam, jak na nie wejść. Skończyło się na tym, że trafiłam do sali 13:45, a potkanie trwało jeszcze z 5 minut. I nic nie mogłam zrozumieć... Jakieś szaleństwo. Chyba spotkanie się za bardzo nie udało. Ale, może za rok będzie lepiej :) 

Sławomir Krępa z wortalu Granice przemawia - podobno na TK Katowicach będzie lepiej :)

Szybko odszukaliśmy stoisko Dużego Ka, miałam tam nadzieję spotkać Janka z Tramwaju nr 4, niestety - nie udało się :( 

Trafiłyśmy z Wiki na stoisko wortalu Granice. Oczywiście zapomniałam, że chciałam wziąć udział w ich manewrach :(

Potem to już się zaczęło szaleńswto

Może kupimy coś Jaguarowego? 

O, jakie super notesy (WAM)!!!

Tak, to troszkę krępujące. Ale fioletowe, wieokrotnego użytku znaczniki wprawiły mnie w zachwyt:)

Coś czego kupić się nie dało - na wystawie rękodzieło. Biało-fioletowa - must have

I kolejna rzecz, której kupić nie można. Kwiaty z rajstop. Piękne :) 

A po Targach... Tradycji musiała starć się zadość. Ruszuliśmy na miasto i na najwspanialsze zapiekanki, które można dostać tylko u Endziora, na Kazimierzu :)

Z Wiki :)

Z moją WM :) 

No i na koniec, moje dziewczyny :) 

No i bez tego nie mogłoby być teh relacji, czyli targowe zdobycze. Tak, tak. U mnie po Targach Książki zwykle najmniej jest... książek :)

A co u was? Byliście na Targach? Co udało się wam upolować? 

23 października 2014

O moim blogowaniu słów kilka...

Jak tam z Waszym blogowaniem? Z moim... różnie to bywa. Chyba jak w życiu, bywa lepiej i gorzej. Jak sobie popatrzę na liczbę postów umieszczanych przeze mnie w całej historii SdiM, to nie pozostaje mi nic innego do powiedzenia jak - kicha. Z roku na rok - ba, z miesiąca na miesiąc jest gorzej. Staram sie utrzymywać częstotliwość trzech notek tygodniowo, niestety, nie zawsze mi się to udaje. Wstyd się przyznać, że czasem ukazuje się jeden post tygodniowo... albo jeden na dwa tygodnie. Na pewno nie jestem jedyna, nie tylko ja mam jakiś zastój twórczy. Nie tylko ja czasem sięgam po książkę i kończę lekturę przeczytawszy tylko jeden rozdział. A książka może być naprawdę znakomita. Mogło mi na niej nieziemsko zależeć. Mogłam ją mieć w planach od tygodni. Ale nie czytam. Leżę w łóżku z książka i myślę o tych pozycjach, które stoją dumnie w mojej biblioteczce. Po niejedną z nich sięgnęłabym natychmiast, ale... nie robię tego. Bo efekt byłby taki sam, jak z czytana właśnie pozycją. Męczenie rozdziału po rozdziale. Oczywiście z czasem rozkręcam się, czytam po dwa rozdziały. Po trzy. Tak udaje mi się skończyć książkę. Niejednokrotnie jednak trwa to i dwa tygodnie. Mogę tłumaczyć się milionem powodów. Jestem zmęczona. Jestem zniechęcona. Jestem jak flaki z olejem. Jestem w głębokiej depresji, z której nawet znakomita lektura nie jest mnie w stanie wyciągnąć. A może jest? Może, gdzieś tam jest książka, która odmieni mnie? Która sprawi, że zacznę znów podchodzić do czytania tak jak kiedyś. Nie, nie myślcie sobie, że mam zamiar się poddać. Nie robię też nic z przymusu. Męczą mnie jednak pewne sprawy. Denerwują wydawcy, którzy zapominają odpowiedzieć na e-maile. Zniechęcają znajdowane w Internecie informacje. Rozczarowują wpisy niektórych bloggerów. Zawodzą braki wpisów innych. Ogólnie szlag mnie trafia niemal z każdego powodu. A do tego mamy jesień. Pada. Idealny klimat na depresję, która niewątpliwie próbuje mnie pochwycić swoimi mackami. I chyba się jej udaje. Niby ta pora roku sprzyja czytaniu - zdecydowanie się nie zgadzam. Mi najlepiej czyta się latem. Lato jest śliczne, szczęśliwe i beztroskie. W lecie mogę się oddać lekturze i nie mieć wyrzutów sumienia. Mogę przeczytać zaległości, zastanowić się, jak widzę mój blogging dalej. Zwykle z tych przemyśleń niewiele wychodzi, ale... przynajmniej są. A jak tam z Waszym blogowaniem? Borykacie się z jakimiś problemami? Nie możecie sobie z czymś poradzić? A może jest wspaniale, najlepszy czas w Waszym życiu? Dajcie znać co u Was. Może macie jakieś sposoby na poradzenie sobie z notorycznymnieczytaniem?


ps. Ten wpis powstał w ramach "1000 post na SdiM", nie mogłam go jednak wstawić, bo notka miała być fajna, lekka i przyjemna. A wyszło ciężko i przygnębiająco. Jak widać, nawet z notatkami mam malusieńki problem :) 

21 października 2014

Sprawy do załatwienia („Sejf” Tomasz Sekielski)

„Sejf” Tomasz Sekielski
wyd. Rebis
rok: 2012
str. 344
Ocena: 5/6


Tomasza Sekielskiego chyba każdy kojarzy. To reporter, dziennikarz śledczy i dokumentalista. Mnie najlepiej zapadł w głowie dzięki programowi telewizyjnemu Teraz My, prowadzonemu razem z Andrzejem Morozowskim. To było już ładnych kilka lat temu, a jednak wciąż mam go w pamięci. Gdy okazało się, że Tomasz Sekielski napisał powieść sensacyjną, byłam bardzo podekscytowana. Niestety, z wielu powodów było mi z Sejfem nie po drodze. Na szczęście w końcu udało mi się po nią sięgnąć, a teraz mogę podzielić się z wami moimi wrażeniami.

Artur Solski jest, delikatnie mówiąc, poirytowany. Udało mu się zrobić świetny materiał o przekręcie mającym miejsce w trakcie prywatyzacji PZU. Niestety, jego szef nie jest tą sprawą zainteresowany. Przecież widzów nie interesują afery gospodarcze. Ma być prosta story, dziennikarz ma grać na emocjach, bo to się najlepiej sprzedaje. Liczy się oglądalność. Telewizja jest dla mas, a masy chcą taniej sensacji, skandalu, seksu i krwi. Cóż, w zasadzie trudno w takiej sytuacji dziwić się Arturowi Solskiemu, że był zdenerwowany. A oliwy do ognia dolał jeszcze jego szef, wysyłając go na Podlasie, by zrobił ładny obrazek o tamtejszych szeptuchach. No, teraz to można powiedzieć, że Ludwik Tokarczyk och... nie, nie. Nie powtórzę za jednym z głównych bohaterów. Ale zdecydowanie się z nim zgadzam. Nie zmienia to jednak faktu, że Artur nie miał wyboru, musiał zapakować swoje cztery litery do samochodu i razem z kamerzystą Wojtkiem Kowalem udać się niemal na koniec świata. Po drodze dzieje się jednak coś, czego żaden z nich nie brał pod uwagę, mianowicie zostają zatrzymani przez policję i przez zupełny przypadek trafia się im perełka. Wydarzenie, o którym nikt nie wie. Miejsce zbrodni, które mogą odwiedzić jako pierwsza ekipa telewizyjna. Przed TVN i Polsatem. Nawet przed TVP. Z takiej okazji po prostu nie mogą zrezygnować. Zarzucają więc swoje plany i udają się do Koterki, gdzie w stawie przy cerkwi znaleziono trupa bez twarzy. Czyżby jakieś satanistyczne obrządki? A może porachunki mafijne? A może... Niestety tego zdradzić wam nie mogę. Żeby się dowiedzieć, jak potoczą się losy zbuntowanego i rozchwianego emocjonalnie dziennikarza, koniecznie musicie sięgnąć po Sejf Tomasza Sekielskiego.

Jedno jest pewne - nic, co zostało przytoczone w tej powieści, nie znalazło się w niej przez przypadek. Każdy detal, każdy szczegół został przemyślany, dopracowany i dopieszczony. Początkowo nic się z sobą nie łączy. Prologiem autor wprowadza nas w tragiczną informację o śmierci jednego z polskich żołnierzy. Później poznajemy zakręconego dziennikarza, a jeszcze dalej zaprezentowany zostaje czytelnikowi nieszczędzący sobie trunku młodszy inspektor Waldemar Darski. To oczywiście nie koniec, bo z każdym kolejnym rozdziałem plejada bohaterów rozrasta się i rozrasta. Co mniej uważny czytelnik nie będzie miał problemu w pogubieniu się w zagmatwanej fabule. I tylko jakiś cichy głosik w tle mówić będzie, że coś tutaj ewidentnie śmierdzi. Coś jest na rzeczy. Coś z czymś się łączy. A gdy w końcu zrozumie, gdy dotrze do niego o co chodzi... trudno będzie się otrząsnąć i pojąć, jak to jest możliwe.

Nie będę tu prawić, że jest to najlepsza książka, jaką w życiu przeczytałam. Bo nie jest. Ale ma w sobie coś intrygującego, pociągającego i uniemożliwiającego oderwanie się od niej. Czyta się ją nie tylko bardzo dobrze, ale i z wielkim zainteresowaniem. Miejscami jest komiczna, kiedy indziej dramatyczna. Ale bez względu na to, przez cały czas jest to znakomity thriller, trzymający w napięciu, aż do ostatnich przeczytanych zdań. I tak, jak przez cały Sejf czytelnik musi się zastanawiać, jak połączyć wszystkie nitki porozrzucane przez autora, tak na samym końcu musi odgadnąć, co tak naprawdę się wydarzyło i dlaczego skończyło się tak, a nie inaczej.

Jak już wcześniej wspomniałam, książkę czyta się rewelacyjnie. Już więc się cieszę, na druga powieść tego autora, czyli Obraz kontrolny. Co więcej, już wkrótce w księgarniach pojawi się trzecia część serii Sejf- Gniazdo kruka. Mam nadzieję, że pozostałe części serii będą równie dobre, jak nie lepsze od pierwszej. Polecam z czystym sumieniem.


Sil

Baza recenzji Syndykatu ZwB

18 października 2014

Słowa duże i MAŁE po raz pierwszy, po raz drugi...


... po raz TYSIĘCZNY...



Tak, tak. Dobrze myślicie. Ten wpis, jest tysięcznym postem na blogu Słowa duże i Małe. Gdy zakładałam go niemal cztery lata temu... chyba nie zastanawiałam się, jak długo będzie trwać moja przygoda z blogowaniem. Szłam na żywioł. Czytałam całkiem sporo. Potem zamęczałam mężczyznę mojego życia opowieściami o tym, co przeżyli główni bohaterowie. Nie krępowałam się, bo wiedziałam, że On na pewno nie sięgnie po tę książkę. Spokojnie więc mogłam mu zdradzać największe smaczki. W końcu pomyślałam, że mogłabym przelać moje odczucia na papier. Albo przynajmniej na elektroniczną kartkę papieru. I tak to się zaczęło. Nie powiem, nie zawsze było lekko. Nawet teraz bywa, że sobie nie radzę. Nie wyrabiam się z recenzjami. Podpadam tym, czy tamtym. Piszę o jedno słowo za dużo. Komentuję nie to, co według niektórych powinnam. Nie czytam książek pisanych maczkiem. Nie sięgam po książki ze wstrętnymi i przesłodzonymi okładkami. Staram się być sobą w tym całym grajdołku, choć nie zawsze mi się to udaje. Wchodzę na blogi innych maniaków książkowych, ale bardzo rzadko zostawiam po sobie ślad. Chciałabym być solidnym komentatorem, nie pisać "miodzio recka", dlatego z powodu mojej wewnętrznej buty wolę nie napisać nic, niż być potem o coś posądzaną. Niby bez ryzyka nie ma życia, a jednak mnie się tak żyje całkiem przyjemnie. Niby statystycznie rzecz biorąc wstawiam dużo mniej postów, niż to miało miejsce kilka lat temu, ale za to zdecydowanie podskoczyły mi statystyki odwiedzin. Niby komentarzy nie ma wiele, ale jak już są, to zwykle merytoryczne i ciekawe. Niby więc nikt nikogo nie powala na łopatki, a jednak jest się z czego cieszyć. I ja się cieszę. Cieszę się, że udało mi się być na tyle wytrwałą, by spokojnie dojść do momentu, gdy na blogu pojawiła się tysięczna notka. Cieszę się, że lada dzień SdiM będą mogły poszczycić się ćwierć milionem odsłon. Cieszę się, że za trzy miesiące blog będzie obchodził 4 urodziny. Może mogłoby być lepiej. Może nie jestem mega znaną bloggerką. Ale czeka mnie jeszcze wiele wspaniałych chwil na tym blogu. Liczę, że będziecie wraz ze mną w nich uczestniczyć. Miło mi będzie, jeśli czasem się odezwiecie, dacie znać, że żyjecie. Ja sobie i Wam obiecuję, że postaram się dać z siebie więcej, niż dawałam ostatnio. Może w ciągu najbliższych tygodni uda mi się zorganizować jakiś mega wypasiony konkurs? Będę się starała :)

To chyba na tyle, 
Wasza Sil





ps. Od jakiegoś czasu ostro się zastanawiam, nad jakimś stałym cyklem na blogu. Macie jakieś pomysły? Może się podzielicie? 

15 października 2014

Jedno małe potknięcie („Dzień, w którym umarłam” Belén Martinez Sánchez)

„Dzień, w którym umarłam” Belén Martinez Sánchez
wyd. Mira
rok: 2014
str. 384
Ocena: 4/6


Tytuł - wstrząsający.
Okładka - intrygująca.
Zawartość - stanowiąca wielką niewiadomą.

Diletta Mair w mniemaniu otoczenia niczym nie różni się od przeciętnej nastolatki. W szkole uważana jest za kujonkę, ale tak myśli się o wszystkich, których średnia ocen nie spada poniżej cztery. Dziewczyna ma kilka bliskich jej osób i zwykle to właśnie z nimi spędza wolny czas. Nie spodziewa się jednak, że wraz z rozpoczęciem nowego roku szkolnego wiele zmieni się w jej życiu. W drodze na zajęcia przypadkowo wpada na pewnego chłopaka - Aloisa, jednego z uczniów jej szkoły. W zasadzie więc - nie dzieje się nic dziwnego. Tyle, że nastolatek nie wygląda tak, jak zawsze. Ma na sobie strój w ogóle do niego nie pasujący i coś ostrego w rękach. Coś, czym rani Dilette. Po chwili ten jakby czar - pryska, a chłopak znika. Tylko, jak to możliwe? Przyjaciel, z którym jeszcze chwilę wcześniej Diletta rozmawiała, nic nie zauważył. A na pewno nie widział, by ktoś zranił jego przyjaciółkę. Ale przecież... nie przewidziało się jej, prawda? Bo, nie, nie. To niemożliwe. Co prawda Diletta widuje duchy, ale to niemożliwe, by Alois był jednym z nich. Przecież bierze udział w lekcjach, rozmawia z nauczycielami i podrywa dziewczyny. Może więc to wszystko się Dilettcie przewidziało? Może zraniła się o kamień na chodniku... Może... Gdy jednak na lekcji okazuje się, że Alois nie spuszcza z niej wzroku, dziewczyna już wie, że poranne wydarzenia miały miejsce naprawdę.

Przyznam się, że ocena tej książki nie jest łatwa. Przeczytanie pierwszych stu stron zajęło mi niemal tydzień. Dość się przy tym natrudziłam, ale wyszłam z założenia, że muszę dać jej szansę. Próbowałam więc dalej. Codziennie wieczorem jeden - dwa rozdziały. Z czym miałam największy problem? Chyba z językiem, jakim była napisana ta część. Wszystko wydawało się takie płytkie i nieciekawe. Dialogi bardzo niedojrzałe, akcja niesamowicie przewidywalna. Bohaterowie, jakby ich ktoś z wosku odlał. W połowie każdego z tych początkowych rozdziałów obiecywałam sobie, że jeśli sytuacja nie poprawi się do końca tego malutkiego wycinka książki, to odłożę ją na półkę. Oczywiście nie było lepiej, albo była bardzo niewielka poprawa. Staram się być jednak wytrwała, a że założyłam, iż dam tej książce szansę i przeczytam minimum sto stron, to czytałam dalej. I, co dziwne, obecnej nie żałuję poświęconego jej czasu. A, żebyście byli świadomi, ja skończyłam tę książkę nie na setnej, nie na dwusetnej, a na ostatniej stronie. Dlaczego? Bo, samej trudno mi w to uwierzyć, wciągnęła mnie. Gdzieś w okolicach dziewięćdziesiątej strony zaczęło się ją dużo lepiej czytać. Jakość jakby się podniosła, a irytacja wobec bohaterów i poziomu ich wypowiedzi - zdecydowanie zmalała. Chyba przede wszystkim ze względu fakt, że oni sami jakby wydorośleli. No i akcja się rozkręciła. Zaczęło się wiele dziać, i z drżeniem serca wyczekiwałam, co będzie dalej. Dobrze, że przyszedł weekend, bo mogłam spokojnie poczytać do piątej rano. Nie powiem, końcówka powieści jakby obniżyła loty. Zakończenie nie wywołało fajerwerków, nie wstrząsnęło mną, nie zszokowało. Trochę się na nim nawet zawiodłam, ale... Sumując początek, środek i koniec wyszła mi taka czwóreczka. Może nie super mocna i stabilna, ale jednak czwórka. Stąd też taka ocena. Komu poleciłabym powieść? Chyba przede wszystkim raczkującym wielbicielom powieści paranormalnych. Raczej młodszym, niż starszym. Raczej kobietom, niż mężczyznom. Książka fajna, od pewnego momentu czyta się ją całkiem dobrze. Zachęcam do zapoznania się z nią, choć raczej nie radzę porzucać dla niej innych, ciekawszych lektur.

Sil


Baza recenzji Syndykatu ZwB

13 października 2014

Cztery koła świata („Busem przez świat. Wyprawa pierwsza” Karol Lewandowski )

„Busem przez świat. Wyprawa pierwsza” Karol Lewandowski
wyd: SQN
rok: 2014
str. 312 + 20 stron wkładka zdjęciowa
Ocena: 6/6



A może by to tak wszystko zostawić i wyjechać w Bieszczady? Któż z nas o tym nie marzy? Zwłaszcza w poniedziałkowy poranek. Choć w sumie takie marzenia mogą najść każdego z nas w każdy dzień tygodnia, bo szef zawala robotą, bo druga połówka czepia się, a w kolejce do jedynej kasy jest dziesięć osób i w dodatku skończył się papier! U większości z nas takie marzenia o wyjechaniu kończą się właśnie na marzeniach. Wszystko rozbija się o kasę. Wszechobecną i wszechmocną kasę, realizatorkę marzeń wszelakich.

Na szczęście powstała akcja, a potem książka, Busem przez świat. Wyprawa pierwsza i cała medialna otoczka. Pewnego razu niejaki Karol wpadł na iście szalony pomysł, aby zebrać ekipę i pojechać starym busem w świat, znaczy na drugi koniec Europy. Tę szaloną ideę odradzali wszyscy od znajomych, matek, po babcie, ciocie i zapewnie księży. Mimo wszystko grupa przyjaciół, o wszechstronnych i raczej artystycznych zainteresowaniach, realizowała swoje marzenia za przysłowiowe grosze. No może raczej kilkaset tysięcy groszy. No, w każdym razie „Chłopacy” chcieli udowodnić, że można zwiedzić całą Europe w przeciągu miesiąca, będąc niesionym na barkach starego, umęczonego i wysłużonego hipisowskiego busa. Ograniczenia budżetowe i czasowe będące początkowymi założeniami weryfikowały marzenia. Auto z kultowego VW T1 zamieniło się w równie wysłużonego VW T3, zakupionego od niejakiego Pana Mirka (chyba). Miesiące prac w końcu spowodowały, że z białego „budo busa” narodził się hipisowski i kolorowy kamper, przygotowany niemal na wszystkie przypadki mogące wystąpić w trakcie nadzwyczajnej podróży. W sumie ten bus jest głównym bohaterem historii opisanej w książce. Ekipa miała wsparcie nie tylko w rodzinie (która uważała ten pomysł za szalony), ale również w znajomych i zupełnie obcych ludziach, którzy odwiedzili stronę internetową projektu. Chłopaki dowiedzieli się w ten sposób o możliwych problemach, usłyszeli jak najlepiej pojechać, a nawet gdzie trzeba uważać lub co zabrać ze sobą, by przeżyć. Miesiące przygotowań w końcu dobiegły końca i wyprawa ruszyła. Bus załadowany po brzegi zaterkotał i pokonał pierwsze metry, aż w końcu rodzinna Świdnica, gdzieś zniknęła za plecami.

Nie ma sensu zdradzać co się działo w trakcie opisywanej przygody. Nie zdradzę nawet, czy udało się osiągnąć wymarzony cel – to trzeba przeczytać. Zwłaszcza, że czyta się to bardzo przyjemnie. Lektura porywa, a jej język jest lekki i giętki. Opisy przygotowań i przeżytych przygód oraz odwiedzonych miejsc są naprawdę porywające. Czytając tę książkę czułem się uczestnikiem tej wyprawy, ba, nawet przeżywałem wszystkie sukcesy i porażki ekipy. Najbardziej czułem ich emocje, gdy organizowali auto. Sam dobrze wiem jak to jest jechać w świat samochodem, który potencjalnie może zepsuć się zawsze i wszędzie. Moim obowiązkowym punktem przed każdym wyjazdem na ukochanej Chorwacji jest rozmawia z LaBunią, czyli niezwykle kapryśnym, acz wytrwałym autkiem, zwanym przez niektórych królową lawet. Pewnie Chłopaki robili to samo i to pewnie nie raz. Ich strach przy każdym zgrzycie skrzyni biegów na trasie jest mi bardzo dobrze znany, choć w moim wypadku dotyczył niepokojąco wysoko uniesionej wskazówki temperatury silnika i wielu, wielu innych kontrolek oraz migaczy. 

Autor książki naprawdę dobrze czuje się w literaturze, choć z wykształcenia nie jest humanistą. Może już to wspomniałem, ale naprawdę dobrze się tę pozycję czyta. Opisy miejsc są naprawdę subiektywne i zamykając oczy łatwo można je sobie wyobrazić. Nie raz przerywałem swojej małżonce jej literaturę, by przeczytać jakiś zabawny moment, przez który niemal popłakałem się ze śmiechu.

SQN wydając tę książkę bardzo się postarało. Okłada rzucająca się w oczy i co najważniejsze dla mnie - są obrazki, a dokładniej dwadzieścia stron zdjęć. Na tyle na ile poznałem Chłopaków czytając „Busem przez świat”, wydaje mi się, że mieli duży wpływ na wygląd książki.

Podsumowując książka „Busem przez świat. Wyprawa pierwsza” jest pozycją obowiązkową nie tylko dla podróżników, ale dla wszystkim marzycieli i lekkoduchów, oraz zwykłych ludzi, którzy marzą aby choć na chwilę wszystko rzucić w pi$%#du. Lekkie i przyjemnie pióro Lewandowskiego (nie mylić z pewnym kopaczem), nie pozwala się oderwać, no chyba, że sen zmorzy. Polecam nie tylko do czytania, ale również do naśladowania. Zachęcam również do odwiedzenia strony http://www.busemprzezswiat.pl/. Kto wie, może zainspirowany tą wyprawą sam wyruszę w świat?
Z tym, że jeżdżących autami było już wielu. Ja będę szedł pieszo ze swoim długouchym przyjacielem i najpierw odwiedzę Śląsk – no i obowiązkowo założę bloga.

Artur

10 października 2014

Problemy, problemy („Pamiętnik nastolatki 9: Julia II” Beata Andrzejczuk)

„Pamiętnik nastolatki 9: Julia II” Beata Andrzejczuk
wyd: Rafael
rok: 2014
str: 318
Ocena: 5/6



Być nastolatką to wcale nie jest łatwa sprawa. Bo przecież, tyle wśród nas problemów. A to przyjaciółka się na nas obraziła, a to chłopak zostawił. Ale… to w sumie są takie błahe problemy, na które, moim zdaniem, nie trzeba tracić czasu. Bo przecież przyjaciółce się kiedyś odwidzi i przestanie się na nas gniewać, a jeśli tak nie będzie, to znaczy, że wcale nie była naszą prawdziwą przyjaciółką, a chłopak najwidoczniej nie był nas wart.

Ale jeśli chodzi o nowotwór, to już inna sprawa.

Julia – jest radosną czternastolatką , ale to tylko pozory. W środku zżerają ją miliony kompleksów i to nie bez powodu. Dziewczynka niedawno przeszła operację wycięcia przysadki mózgowej, a co za tym idzie, do końca życia musi brać leki, które zatrzymują wodę w organizmie, więc, że tak powiem, trochę się jej przytyło. Mówiąc „trochę” mam na myśli całkiem sporo. Julia myśli więc, że to przez jej chorobę zostawił ją Filip, jej – jak się zdawało – ukochany. A żeby tego było mało, jej dwie najlepsze przyjaciółki postanowiły wstąpić do „szkolnej elity” (co to, do cholery, jest?!) i również się od niej odwróciły. Dlatego też, Maksym – mąż kuzynki Julii – postanawia wyciągnąć dziewczynę z dołka poprzez zaprowadzenie jej do stowarzyszenia wolontariatu, który ma na celu pomaganie małym dzieciom w nauce etc. Tam, dziewczyna natyka się na Eliasza, chłopaka, którego poznała przez Internet, i z którym bała się zetknąć twarzą w twarz. Na umówione z nim wcześniej spotkanie wysłała swoją koleżanką Kingę, a gdy nastolatek odkrył tę intrygę, zerwał kontakt z Julią. Niestety z braku laku dziewczyna musi pozostać w stowarzyszeniu i pracować razem ze swoim byłym-niedoszłym (jak to ujęła moja przyjaciółka). Czy młodzież się pogodzi? Czy Eliasz ujawni prawdę o swojej przeszłości? A może to wszystko pozostanie tajemnicą? Cóż innego mogę powiedzieć, niż to, że czytając kolejną część PN dostaniecie odpowiedzi na wszystkie te pytania?

Taaaaaak, oficjalnie stwierdzam, że mam focha na panią Beatę, bo (powtarzam to już po raz enty) NIE KOŃCZY SIĘ KSIĄŻKI W TAKIM MOMECIE! No, ludzie, na serio?! Nie, nie zgadzam się na to! VETO! ZGŁASZAM VETO!

A tak na serio. W dalszym ciągu jestem zła za to zakończenie, aczkolwiek cała książka jest dobra, zdarzały się oczywiście momenty, w których (jak to przy PN zwykle bywało), miałam ochotę wyrzucić powieść przez okno, ale jednak dobre emocje zwyciężały. Co mnie w niej denerwowało? Głównie zachowanie tytułowej bohaterki, przez… no nie oszukujmy się, przez większość czasu. Wiem, że robiła coś źle i wiem, że ja zrobiłabym to inaczej. Czasami jej postępowanie było po prostu… szczeniackie. Chociaż, czego można się spodziewać po gimbazie? No właśnie. Sama dopiero co wyszłam z gimnazjum, pamiętam niektóre akcje z naszej klasy, mam znajomych rok, dwa lata młodszych ode mnie i jak słyszę niektóre historie, to aż się we mnie gotuje. Tak samo było, gdy czytałam PN i cały czas zastanawiam się jak można popełniać tak głupie błędy? No, ale cóż poradzić, taki wiek…

Ogólnie Pamiętnik nastolatki jest serią godną przeczytania, można się pośmiać, czasami popłakać, po wkurzać się. I, wydaje mi się, że to jest właśnie cały jej urok, że po mimo tego, że czasami ma się ochotę spalić te książki na stosie, to wciąż człowieka do niech ciągnie. Cały czas mogłabym czytać te książki, w związku z czym i Wam serdecznie polecam ich lekturę;)

Vic :D

http://wszystkocokocham1d.blogspot.com/ (spadła oglądalność, smutno mi ;( )

8 października 2014

W proch... („Głowa Niobe” Marta Guzowska)

„Głowa Niobe” Marta Guzowska
wyd. W.A.B.
cykl: Mario Ybl
rok: 2013
str. 352
Ocena: 4,5/6


Gdy na początku 2012 roku kończyłam czytać Ofiarę Polikseny wiedziałam, że jeśli Marta Guzowska napiszę kolejną część przygód głównego bohatera (a takie były zapowiedzi), na pewno po nią sięgnę. Przyszło mi trochę czekać na kontynuację serii o Mario Yblu, ale w końcu się doczekałam. Gdy kilka miesięcy temu trafiła ona w moje ręce, nie posiadałam się wręcz z radości. Dziś już wiem, że jakiś czas temu coś mnie ominęło. Do momentu zakończenia lektury byłam przekonana, że Głowa Niobe pochodzi z tego roku. Gdy zaczęłam pisać recenzję i przyszło do uzupełniania metryczki książki, okazało się, że pomyliłam się o cały rok. Więc zdecydowanie coś musiało mnie ominąć. W sieci znalazłam nawet wypowiedzi, że powieść była bardzo mocno reklamowana, wręcz z tym przesadzano. Czemu więc nic o tym nie wiedziałam? Jak to w ogóle możliwe? Może będzie lepiej dla mnie, jeśli nie będę się nad tym zbyt mocno zastanawiać. Ot, tych kilka minut poświęconych na napisanie powyższych zdań w zupełności wystarczy, bo oto przyszedł czas, na podzielenie się z wami wspomnieniami z właśnie zakończonej lektury.

Jest zima. Styczeń. Bardzo mroźny i przeraźliwie wręcz obfitujący w śnieg okres. Światowej sławy antropolog, profesor Mario Ybl został zaproszony na konferencję do zabytkowego pałacu w Nieborowie, gdzie ma zaznajomić prelegentów ze swoimi zainteresowaniami. Od początku jednak coś jest wyraźnie nie tak, jak być powinno. Kilka godzin po zakwaterowaniu w drzwiach jego pokoju staje kobieta. Nie jakaś obca i odstraszająca, wręcz przeciwnie. To znana mu z dawnych czasów Juliana, pracująca dla policji jako spec od fałszowania fotografii. Tylko, co ona tu robi? Ta myśl nie zajmuje Maria zbyt długo, bo Juliana zaczyna okazywać oburzenie jego obecnością w pokoju, który został jej przydzielony. Nieważne, że coś w przeszłości ich łączyło. Teraz ona ma męża i dziecko i nie ma zamiaru spać z nim w jednym pokoju! Niestety, w recepcji potwierdzają najczarniejszy scenariusz, który zarysował się w głowie kobiety. Nie ma w pałacu wolnych pokoi, a nawet wolnych łóżek. Para nie ma więc wyjścia i musi pozostać w jednym pokoju, na szczęście, znajdują się w nim dwa posłania. Niestety to nie koniec problemów Juliany, ponieważ głównym organizatorem spotkania jest jej kolejny były chłopak, a jego współpracownik, przez Maria zwany Studentem, ma ewidentną ochotę by ją bliżej poznać. Czy ta konferencja mogłaby się okazać jeszcze większą klapą? Chyba tylko, gdyby Pałac został zasypany podczas śnieżycy, cała obsługa nie dałaby rady do niego dojechać, linie telefoniczne zostałyby zerwane, zapasy pożywienia okazałyby się znikome, i co noc ginęłaby jedna osoba, bo wśród uczestników tego dość specyficznego zjazdu znajdowałby się seryjny morderca. Ale taki zbieg okoliczności byłby zdecydowanie zbyt absurdalny. Prawda? A jednak, czasem w życiu nawet mało prawdopodobne scenariusze okazują się rzeczywiste. Jak będzie tym razem? Czy znanemu antropologowi uda się rozwiązać zagadkę dotyczącą tworzonej przez mordercę kolekcji? Jak wiele osób będzie musiało wcześniej zginąć? Czy policja zdąży do Nieborowa na czas? By się tego wszystkiego dowiedzieć, koniecznie należy sięgnąć po najnowszą powieść Marty Guzowskiej.

Mało prawdopodobne... a jednak. Jakie to dziwne. Gdy czytamy coś, co zdecydowanie odbiega od codziennej rutyny, zwykle trudno nam w to uwierzyć. A przecież w życiu nieraz przytrafiają nam się sytuacje, o których nawet w snach nie było mowy. Opada nam szczęka, myśli zaczynają się kotłować, uparcie szczypiemy się po dłoniach, by sprawdzić, czy w końcu będzie nam dane wybudzić się z tego snu. Nic z tego. Dopadła nas w zmora nieprawdopodobności i musimy się z nią zmierzyć. Tylko jak to zrobić?

Głowa Niobe, tak jak i Ofiara Polikseny intryguje niemal od samego początku. Z powieścią jest jednak jeden mały problem. Jakoś nie wciąga za bardzo. Nie nudzi czytelnika, o nie, co to, to nie. Ale nie zmusza go do wciskania nosa w książkę i czytania do upadłego. W zasadzie kilka rozdziałów przed snem i człowiek musi sobie zrobić przerwę. Te stosowane przeze mnie zwykle trwały aż do kolejnego wieczoru, gdy to na dobranoc sięgałam po tę powieść. Jakoś wcześniej niż w okolicach północy nie mogłam się do lektury zmobilizować. Może to nawet lepiej? Dzięki temu niemal delektowałam się każdym kolejnym przeczytanym zdaniem, a nim kolejnego dnia sięgałam po powieść, wielokrotnie analizowałam to, czego dowiedziałam się poprzedniego wieczoru. Ogólnie jednak czytanie najnowszej powieści Marty Guzowskiej zajęło mi całkiem sporo czasu, za czym nie przepadam. Chyba zbyt mocno chciałam poznać zakończenie historii, przez co podświadomie oddalałam je od siebie? Sama nie wiem. W ostatecznym rozrachunku wygrała jednak autorka. Przekonała mnie do swojego pomysłu, a nawet zaskoczyła kilkoma rozwiązaniami. W zasadzie niemal do końca nie byłam pewna, kto i dlaczego morduje, a o to przecież chodziło.

Powieść polecam przede wszystkim wielbicielom rozwiązywania skomplikowanych zagadek, ale myślę, że każdy fan ciekawego, a miejscami nawet bardzo zabawnego kryminału, znajdzie w Głowie Niobe coś dla siebie. Zachęcam więc do lektury i do dzielenia się z otoczeniem opinią na jej temat.

Sil

Baza recenzji Syndykatu ZwB

6 października 2014

Do chudszego ciała jeden krok... no może 1200 :) („Dieta 50 na 50” Dr Krista Varady, Bill Gottlieb)

Tekst przed korektą

„Dieta 50 na 50” Dr Krista Varady, Bill Gottlieb
wyd. Vivante
rok: 2014
str. 216
Ocena: 5/6


Zagadnienie diety jako takiej jest mi znane nie od dziś. W zasadzie słowo "dieta" określa większość mojego życia. W pewnym momencie już nawet nie wiedziałam, jak to jest nie być na diecie. Choć zasadniczo nic w tym dziwnego nie ma, prawda? Przecież każdy sposób żywienia, nawet ten najmniej odpowiedni, również można nazwać dietą. Wychodząc z takiego założenia - każdy był, jest i będzie na jakiejś diecie. Czy więc w ogóle wart zastanawiać się nad wprowadzaniem kolejnych zmian? Czy mają one sens? W końcu co zjemy, to wydalimy, a to jak później będziemy wyglądać powinno interesować tylko i wyłącznie nas samych. Gorzej, że w każdym siedzi jakiś taki wewnętrzny głosik, wciąż powtarzający: weź się za siebie. Więc ponownie ładujemy się w jakieś mniej lub bardziej ciekawe zjawisko, wypróbowując na naszym ciele kolejne szalone pomysły. Bo może akurat ten, ostatni sposób, będzie tym, który przygarniemy i już na zawsze nazwiemy naszym.

Od jakiegoś czasu dieta była moim osobistym tabu. Za wiele razy się zawiodłam. Przestałam podnosić rękawicę rzucaną mi przez otoczenie. Walka z każdym dniem miała coraz mniej sensu, a mój wzrok, jakby idąc mi na przeciw, zaczął zacierać obraz, tak bym mogła bez wyrzutów sumienia rozglądać się, i nie widzieć tego, jak wyglądam. Kiedy więc kilka tygodni temu otrzymałam propozycję zrecenzowania nowej książki: Dieta 50 na 50, w pierwszej chwili na myśl przyszła mi tylko i wyłącznie jedna odpowiedź - nie. Nie zdążyłam jednak wpisać jej w maila zwrotnego, bo zostałam zaatakowana przez własną podświadomość, nawołującą: może powinnaś spróbować raz jeszcze? Jeszcze chwilę się wahałam, aż w końcu podjęłam męską decyzję i wklepałam odpowiedź pozytywną. Tak właśnie zaczęła się moja historia z pomysłem na życie propagowanym przez Dr Kristę Varady oraz Bill'a Gottlieba. Jak się ona zakończyła? Czy tym razem dieta okaże się po prostu sposobem na życie? Żeby się o tym przekonać, należy zapoznać się z poniższą opinią.

Dieta 50 na 50 jest... odrobinę przegadana. Może to i nie był zły pomysł, by tę książkę napisać właśnie w taki sposób. Mój mąż określił to mianem doktoratu. Autorzy użyli naprawdę wielu słów, mnóstwa sformułowań, tysięcy synonimów i dziesiątek określeń na jedną rzecz: ta dieta jest skuteczna i potwierdzona naukowo. Przez cały tekst, nieustannie, niczym mantra, czytamy w kółko to zdanie. Komuś bardzo zależało, by wryło się ono w nasze myśli i naprawdę długo ich nie opuszczało. Ja myślałam o tym cały czas. Rano, w południe i wieczorem. W pracy, na spacerze i w domu. Myślę, że nawet śniłam o tym, i to nie jeden raz. Powiem wam jednak, że to nie pierwszy raz ktoś próbował mnie przekonać, że jego metoda jest właściwa, bo poparta badaniami i testami. Przez takie ewenementy też już przeszłam. Taki kit już był mi wciskany, ale zwykle dość szybko okazywał się dość marny i było po zawodach. . Jak było tym razem? Chyba przede wszystkim - wiarygodnie. Autorzy poza powtarzaniem niczym mantry tekstu o badaniach, wciąż je przywoływali. Tu jednak widoczna była pewna konsekwencja. Krok po kroku w książce zostaje przedstawione, jak po kolei dochodzono do kolejnych podstaw diety. Skąd się one wzięły i dlaczego są takie ważne. Podawane są fakty i liczby. No i efekty, którym trudno nie zawierzyć. Co więcej - całość wydaje się dość nieskomplikowana - jeden dzień diety, jeden dzień standardowy. W Dniu Diety - spożywamy 500 kalorii, w Dniu Ucztowania - jemy ile chcemy. W żadnym z tych dni nie eliminujemy czegokolwiek. Masz ochotę na paczkę chipsów w Dniu Diety - twoja wola. Sprawdź ile mają kalorii, jeśli łapią się w ramy - proszę bardzo. Tylko pamiętaj, że nic więcej pewnie już nie zjesz. W Dniu Diety te 500 kalorii dzielimy między dwa, maksymalnie trzy posiłki. Mamy lunch lub obiad (400 kalorii)i jedną przekąskę (100 kalorii). Nie jemy zaraz z rana - chyba, że do diety dołączamy ćwiczenia - wówczas zaraz po nich decydujemy się na przekąskę. Później lunch lub obiad. I do następnego dnia już nic, poza napojami (najlepiej woda, herbata lub kawa). A następnego dnia? Błogie lenistwo. Autorzy od razu informują - przez kolejne dwa, może trzy tygodnie Dzień Diety może być frustrujący i upływać pod znakiem doskwierającego głodu. To jednak nie nasze ciało jest głodne, a umysł. Trzeba go więc jakoś zająć. Szklanka wody. Guma bez cukru. 1200 dodatkowych kroków, które warto wykonać każdego dnia, by efekty kuracji były lepsze. Zawsze jest jakiś sposób na odwrócenie uwagi od burczącego brzucha. A później robi się lepiej i człowiek już nie pamięta, co go tak denerwowało w te dni. Tak przynajmniej zapewniają Dr Krista Varady i Bill Gottlieb. Czy można im zaufać? Czy ich teoria ma sens i sprawdza się w praktyce? Przyznam, że ja jeszcze nie zdążyłam wcielić jej w życie. Właśnie ukończyłam książkę i powiem wam, że pod koniec odrobinę się zawiodłam. Cały czas przez poradnik przewijała się informacja, że w dalszych rozdziałach czytelnik znajdzie coś, co pomoże mu przetrwać 4 miesiące na diecie, bez żmudnego liczenia kalorii. Już nie mogłam się doczekać, by poznać te przepisy, na lunche i obiady na Dni Diety. Gdy jednak przyszło do ich lektury okazało się, że może jest ich całkiem sporo, może przepisy nie wydają się skomplikowane, jednak zdecydowanie w naszym kraju nie wszędzie zaopatrzymy się w to, o czym autorzy piszą, np. 1 kanapka Warburtons Sandwich Thin. Znacie takie coś? Ja nie. Będę szukać, ale nie wiem czy znajdę. Problemem jest to, że autorzy wyliczyli kaloryczność dania, nie podali jednak kaloryczności jego poszczególnych składników. Jeśli więc nie znajdę takiej kanapki, będę musiała ją czymś zastąpić. Ale czym i jak kalorycznym? Niestety nie zadbano o to, by krajowy czytelnik poczuł się bezpiecznie. Bo skoro już w pierwszym przepisie znajduje się coś, czego nie zna, lub nie wie jak zastąpić, to co będzie dalej? Zaraz może się okazać, że z przepisów na 4 miesiące zostanie się tyle, które można zastosować w Polsce, że nie wystarczy ich nawet na dwa tygodnie. Co wtedy? Jednak będziemy skazani na żmudne liczenie kalorii, lub powtarzanie w kółko tych samych dań. Cóż, może to lepsze niż nic, uważam jednak, że można było się postarać bardziej. Ta sama uwaga dotyczy się sugerowanych dań gotowych. Autorzy informują, że wiele firm przygotowuje dania do odgrzania, które można śmiało zastosować w Dniu Diety. Niestety - żadnej z wymienionych w książce firm nie znam. Czy to byłby problem, żeby przed wydaniem tej pozycji ktoś sprawdził, czy w Polsce w ogóle da się coś takiego kupić i ewentualnie przedstawił alternatywę? Myślę, że wówczas byłoby o wiele fajniej. Ogólnie jednak nie jest źle. Poważnie.

Dieta 50 na 50 to porządnie, merytorycznie przygotowana pozycja. Posiada oczywiście pewne wady, ale jaki produkt w obecnych czasach jest ich pozbawiony? Myślę, że niejedna osoba skusi się na zasadny w niej przedstawione i wdroży propozycję Dr Varady w życie. Przyznam, że i ja mam taki plan. Nim jednak to nastąpi - poważnie się przygotuję. Poszperam w Internecie, poczytam, poszukam, poprzeliczam. Tak, żeby w momencie rozpoczęcia diety nie martwić się, że będę musiała sama układać sobie jadłospis na co drugi dzień. Jeśli ktoś z was stosował, lub ma w planach ten sposób odżywiania - zapraszam do dyskusji. Razem będzie nam raźniej :).


Sil


3 października 2014

Basia i kolory (Basia, Łap kolory)

Basia, Łap kolory
wyd. Egmont
rok: 2012
Ocena: 5/6


Dotarł do nas zestaw dwóch ładnie wydanych książeczek i... pudełka. Misiek natychmiast porwał książeczki i koniecznie chciał, żeby mu je przeczytać przed snem. Tak też się stało. Historie o Basi, która uczyła się wartości pieniędzy w czasie zakupów oraz tańca(?), bardzo się Miśkowi spodobały. Po dokładniejszej analizie okazało się, że są to tylko dwie, z całej serii książek dla dzieci. Twarda oprawa, duże litery i kredowy papier, na którym ładną kreską zwizualizowano treść opowiadania, to zdecydowane atuty historii z życia Basi i jej rodzinki. W treści można znaleźć bardzo współczesne i naturalne słownictwo - takie, jakie na co dzień słyszymy w rozmowach.


A pudełko czekało.


Kilka dni później Misiek zapytał o zawartość pudełka na szafie. No cóż, trzeba sprawdzić, co jest sensem niniejszej recenzji. Uwagę dziecka przykuła przede wszystkim wszędobylska Basia. W końcu to z Nią dzieci będą poznawać kolory. No właśnie... poznawać kolory? Po otwarciu pudełka i rozpakowaniu wszystkich elementów okazało się, że kolorów nie ma zbyt wiele... Zielony, biały, niebieski, żółty... Podstawa, którą de facto każdy przeciętny adresat tej gry już zna. O co więc chodzi? W pierwszej kolejności o dopasowanie par. Par, które z jednej strony są czarno-białe, a dopiero po odkryciu pokazują swoją rzeczywistą kolorystykę. Gra trochę stereotypowo (ale to raczej zaleta, niż wada) uczy, gdzie w przyrodzie można spotkać odpowiednie kolory. Zielone drzewo, czerwony rak, biały bałwanek - to tylko kilka przykładów par obiekt-kolor. W czym tkwi więc siła gry? W strategii.


Pora opisać samą grę. W pudełku znajdziemy 40 kart postaci (po 10 dla gracza), 50 obrazków (białe, czarne, czerwone, zielone, żółte) oraz 12 kart Basi (z piłkami w różnych kolorach: 2x5 kolorów oraz 2 wielokolorowe). Pierwszy wariant gry (prostszy), polega na zdobyciu jak największej liczby obrazków. Gra trwa 10 rund (w tym wariancie nie biorą udziału karty wielokolorowe): karty Basi wyznaczają w każdej rundzie aktywny kolor, w jakim obrazki trzeba „zamawiać” żetonami graczy. Z całej gamy obrazków na stole wyłożonych jest 16 (w kwadracie 4x4) i tylko spośród nich należy wybierać właściwe. Zarezerwowane obrazki (właściwy kolor obrazka i odpowiednia karta postaci), można zabrać do siebie. Gra kończy się po dziesięciu rundach (gdy wyłożona zostanie ostatnia karta Basi z piłką). Pierwsza wersja gry pozwala ćwiczyć przede wszystkim refleks. Szybka rozgrywka (rzadko przekracza 15 minut zapowiedziane na pudełku), pozwala na rozegranie nawet kilkunastu partii w jedno popołudnie. Dolne ograniczenie wiekowe (pięć lat) jest umowne, ponieważ czasami nawet czterolatek poradzi sobie z podstawową rozgrywką. Młodsze dzieci mogą korzystać z obrazków i rozpoznawać dzięki nim zwierzęta, obiekty czy kolory. 
Wersja rozszerzona pozwala na wykorzystanie wszystkich kart Basi z piłką. Oprócz dziesięciu rund standardowych wprowadza ona również dwie rundy specjalne – z wielokolorowymi piłkami. Gracze biorą wtedy po dwa żetony w wybranym przez siebie kolorze i zajmują cały wiersz lub kolumnę (blokując przeciwległe końce żetonami postaci). Gracze zdobywają wszystkie żetony w linii, które są w wybranym przez nich kolorze. Małe urozmaicenie rozgrywki, które czyni ją bardziej nieobliczalną i wydłuża o kolejne kilkanaście minut.




Gramy w kolory? Gramy!


Gra „Basia, Łap kolory” i dwie książki z serii przygód o rezolutnej, ciekawej świata dziewczynce, spodobają się każdemu dziecku, które poznaje świat poprzez literaturę i zabawę. Spodoba się także rodzicom, bo nie ma nic lepszego, niż spędzanie czasu z dziećmi na zabawie i nauce.


Sławek